sphinx4

W ostatni piątek zabrałem na spacer po poznańskim śródmieściu moją piękną - i tak spacerowaliśmy, że aż zgłodnieliśmy, postanowiliśmy więc wybrać którąś z okolicznych restauracji i zjeść w niej obiad. Doszliśmy do wniosku, że skoro nigdy nie przytrafiło nam się jeść w knajpce z sieci Sphinx, to pora nadrobić zaległości i na posiłek wybrać się właśnie tam. No i nie zgadniecie - byłem niezadowolony! ;) Choć nigdy ja ani moja dziewczyna nie byliśmy w Sphinksie, to mieliśmy jakieś ogólne pojęcie o tej restauracji - głównie takie, że może nie jest to najwyższa półka jakościowa, ale zdecydowanie wyższa niż, dajmy na to, KFC. No i faktycznie, w środku klimacik trochę mniej "fastfoodowy", obsługa uśmiechnięta od ucha do ucha, bardzo miła. Wskazano nam stolik i szybko zorganizowano karty dań oraz coś do picia - no i to można policzyć na plus, bo zdarzają się czasem restauracje, w których siadasz jak gwizdek przy stoliku i czekasz piętnaście minut aż ktoś się łaskawie zainteresuje. Wygląd lokalu też muszę zaliczyć mimo wszystko na plus, choć to jedno z tych wnętrz, w których jednocześnie było i nie było się tysiąc razy, jeżeli łapiecie, o co mi chodzi. Byłem bardzo głodny, zamówiłem więc wiaderko smażonej wątróbki i podwójną porcję frytek, natomiast wybranka mojego serca skusiła się na grecki gyros z jakimiś sałatkami plus, oczywiście, frytki. No i powiem tak - o ile wątróbki i frytki (zarówno moje jak i towarzyszki) były znośne, tak jej gyros to po prostu tragedia - mięso twarde i zimne, a najgorsze jest to, że na bank wczorajsze. Poprosiliśmy przechodzącego obok kelnera o podmianę mięsa na coś ciepłego i świeżego. Przeprosił bardzo i wrócił po chwili... z tym samym mięsem, ale odgrzanym w mikrofali! Normalnie nie mam pytań! Podobne historie nie mają prawa wydarzyć się w restauracji, w której za obiad dla dwóch osób położyć na stół trzeba banknot stuzłotowy... Wizyta w restauracji Sphinx jest więc kolejnym moim głosem wrzuconym do woreczka z napisem "nie chodzę do sieciówek".